Kwiat Jabłoni, Percival Schuttenbach, Krzysztof Ścierański Quartet, Helroth.
Oto kilka projektów, z których możemy kojarzyć dzisiejszego gościa. Świetnie obraca się w przeróżnych gatunkach muzycznych. Od punku i metalu, przez folk, aż po jazz. W tej całej historii ważnym tłem była również muzyka country – o czym dziś porozmawiamy.
Deski dużych scen również nie są obce temu perkusiście. Pol’And’Rock Festiwal, Opener Festiwal, Festiwal w Opolu. Oto Marcin Ścierański.
Z naszej rozmowy dowiesz się:
➣ jaki wpływ na Marcina i jego karierę miała szkoła muzyczna?
➣ kiedy warto zacząć myśleć o dołączeniu do zespołu muzycznego?
➣ jak wyglądały początki w coraz bardziej popularnym zespole – Kwiat Jabłoni?
➣ jak skomponowano perkusję do tego charakterystycznego projektu?
➣ jak radzić sobie z koncertowym stresem?
Podcast: Otwórz w nowej karcie
Dostępne również na: Spotify | YouTube | RSS
GDZIE ZNAJDZIESZ MARCINA?
• Instagram @marcinzawodowiec
Marcin Dubowski:
Cześć! Co słychać, Marcin?
Marcin Ścierański: Cześć! Tak jak przed chwilą też już gadaliśmy – jest godzina 10:00 z groszami. Właśnie wstaliśmy i szykuje się kolejny piękny, słoneczny czwartek. Jest miło, sympatycznie. Zaczynamy właśnie wywiad. Jestem teraz w trakcie odpoczynku. Trochę śpię, trochę ćwiczę. Dzień jak co dzień – pijemy od rana dużo wody, robimy pompki i bierzemy się do roboty!
Marcin Dubowski:
Super! No to takie pytanie rozruchowe na sam start. Jak to się w ogóle stało, że wskoczyłeś za perkusję?
Marcin Ścierański: To jest w ogóle śmieszna historia. Będzie tu dużo dygresji. Spróbuję jak najbardziej w skrócie. Miałem 13 czy 14 lat. Nie słuchałem wtedy świadomie muzyki. Nie miałem pojęcia, z czym się wiąże. Być perkusistą, czyli gitarzystą czy trębaczem, śpiewakiem czy kimkolwiek tak naprawdę. Natomiast wmówiłem sobie, że „O trąbka trąbka! Fajny instrument. Taki mały – to pewnie się łatwo się na tym gra. Zostanę trębaczem!”. Pamiętam, że pół roku miałem taką myśl w głowie.
Jestem z domu, gdzie ta muzyka była od zawsze. Tata chodził po prostu od rana – zawsze z gitarą akustyczną 6-strunową, albo właśnie z basową i gdzieś tam grał. No i chodziłem, myślałem gdzieś tam tej trąbce. Gdy miałem 14-15 lat, miałem właśnie kolegów gitarzystów, którzy gdzieś tam już coś grali. Bardzo lubili muzykę punkową, rock and roll – tylko raczej w stronę funku.
No i tak szliśmy kiedyś pod Pałacem Kultury w Warszawie. Poszliśmy na kebaba i mówię, no „Fajnie, że gracie!”, a oni mówią „Dawaj Marcin. Zacznij grać na jakimś instrumencie. Twój tata gra, my gramy – zrobimy zespół, podbijemy świat!”. No i ja taki zarumieniony mówię „Super chłopaki! To będę grał na trąbce!”.
Oni na mnie spojrzeli i mówią „Ty chyba sobie żartujesz, nie? No przecież Twój tata gra na basie, ty musisz grać na bębnach, chłopie!”. I tutaj pozdrawiam Piotra Kalbarczyka. Człowieka, który mnie namówił do grania na bębnach. Jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. To historia, którą opowiedziałem na moim recitalu dyplomowym, kiedy kończyłem szkołę imienia Krzysztofa Komedy w Warszawie. Powiem szczerze – to właśnie on z kolegą namówili mnie do grania na bębnach.
Gdy miałem 15 albo 16 lat, pojechaliśmy do na warsztaty do Gdyni – gdzie notabene właśnie mój tata był wykładowcą w klasie gitary basowej. Zapisał mnie do klasy, do profesora Jacka Pelca – jazzowego perkusisty. Wtedy jeszcze nie łapałem niczego. Wiesz – „Pałki to 2 kawałki drewna – super, walimy!”. No i pan Jacek pokazał mi właśnie paradiddle, jedynki itp. Wtedy jeszcze nie miałem perkusji. W ogóle nie miałem o tym zielonego pojęcia.
Pojechaliśmy z tatą kupić pada. Mam takie małe 8-calowe maleństwo – strasznie ciężkie. Ośmioboczny pad. Napisałem sobie na jednym boczku paradiddle. Na drugim jakieś kombinacje typu „Prawa, Lewa, Lewa, Stopa”. Ćwiczyliśmy sobie na krzesłach. Było nas pięciu na warsztatach. Trwało to jakiś tydzień. Na koniec tata zapytał mnie, czy chce grać na bębnach. Stwierdziłem, że „właściwie fajny instrument”. Pojechaliśmy do hurtowni. Dostałem wtedy swoją pierwszą perkusję. Był to Peavey. Peavey czarny czy wiśnia?! Żebym teraz gafy nie walnął! 🙂
Teraz już niestety ich nie robią. Talerze były dołączone do zestawu. Gięły się dosłownie na kolanie. Pamiętam, że to był bardzo piękny zestaw. Wtedy nie zwracałem uwagi na to, jak to brzmi i czy to brzmi. Głośny werbel, super! Gramy.
Talerze były dołączone do zestawu. Gięły się dosłownie na kolanie!
Pierwszy rok grałem w kółko jakiś jeden beat – była super zajawka! No i tak to się zaczęło. Namówili mnie. Następnie… poszli w swoją stronę. Powiem szczerze, że to było takie rozczarowanie. Moje pierwsze życiowe. Wiesz, „Tutaj otwiera się przede mną świat muzyczny – po czym tak naprawdę po tym tygodniu temat się urwał.”. 6 lat później okazało, że ja tak naprawdę wszedłem w te bębny. Piotrek do mnie później zadzwonił:
„Marcin – fajnie, że jednak grasz na tych bębnach.” – ale tak naprawdę nasze drogi muzyczne i życiowe się rozjechały. On potem wyjechał z kraju. Teraz ma swoje życie, aczkolwiek właśnie wraca do tej gitary i gdzieś tam gra. No i właśnie tak to było u mnie było z nim bębnami. Dopiero parę lat temu doszedłem do wniosku, że to może być to.
Zrozumiałem, że umiem trzymać rytm. Mnie to satysfakcjonuje. Ludzie chyba też to lubią. Przychodzą na koncerty, słuchają płyt. Ktoś czasem podejdzie. Zbijemy piątkę. Pomyślałem „właściwie czemu nie?”.

Marcin Dubowski:
Właśnie myślałem, że ta historia dotyczy Twojego pierwszego zespołu – Tama, zgadza się?
Marcin Ścierański: A to było też ciekawa historia! Gdy miałem 15-17 lat, miałem różnych kolegów w klasie. Jeden z nich jest synem wokalisty punkowego zespołu z Legionowa – z którego pochodzę. Adam Szymański. Wiedzieliśmy, że mam tatę-basistę, on ma tatę-wokalistę. Jednak zawsze gadaliśmy o innych rzeczach. Nagle temat muzyki się pojawił. Powiedziałem mu, że byłem na warsztatach perkusyjnych. Okazało się, że on gra na gitarze.
Stwierdziliśmy, że znajdziemy basistę i zrobimy zespół. Okazało się, że jest jeden kolega – aspirujący basista. Kupił 2 dni wcześniej gitarę basową – ale nieważne! Mamy basistę, zaczynamy!
Rozpoczęliśmy pracę nad materiałem zespołu Tama. Po chwili wzięliśmy jeszcze czwartego członka do zespołu. Taki krótki epizod. Zagrał z nami jeden albo dwa koncerty. Był to również Adam. I stąd była ta nazwa – Tama. Wcale nie chodziło o firmę perkusyjną. Tomek – basista, Adam – gitarzysta, Marcin – perkusista, Adam – drugi gitarzysta.
Zaczynaliśmy od coverów Black Sabbath, Sex Pistols. Teksty Adama można znaleźć w internecie.
„Kiedy wyruszamy w drogę – wszyscy podstawiają nogę.”
„Brutalna prawda o tym świecie – każdy żyje w internecie.”
Ten drugi chyba trochę pokręciłem. W każdym razie proste teksty młodych ludzi – ale bardzo takie… odzwierciedlające rzeczywistość. Takie spostrzeżenia na temat tego, jak ten nasz świat wygląda. To była taka zajawka. Ale faktycznie okazało się, że ja trzymam rytm. Drugi kolega zna akordy – 3-4 akordy, ale nieważne! Trzeci kolega umie trochę śpiewać. I tak to się rozwijało prawie 3 lata.
Zorganizowaliśmy kiedyś koncert w szkole. To był taki grzeczny czas. Jeszcze nie było tego rock and rolla.
Zagraliśmy i dzięki temu dostaliśmy 6-tkę z muzyki na koniec roku. Dogadaliśmy się z panią od muzyki, że zorganizujemy koncert. Była taka podekscytowana „Super, super. robimy koncert”. Ona nie wiedziała, że gramy punk rocka. Przyszli nasi znajomi, ludzie spoza szkoły w glanach, w koszulach w kratę. Wielu ludzi słuchało trochę grunge’u, trochę punku. No i nagle przyszła ta chmara, a ona przerażona biegu: „Marcin, Marcin to nie miało tak wyglądać. To miał być miły koncert!”. A oni tam skakali, wiesz – pogo robili. A to wszystko w stołówce szkolnej. Piękne czasy!
Tylko że, że tak jak powiedziałeś – to nie był ten pierwszy zapłon. Zaczęło się od Piotrka. Przez rok waliłem w werbel w piwnicy w domu w Legionowie. Tata jest muzykiem i zawsze potrzebował pracowni. Nigdy nie wynajmował od nikogo żadnej przestrzeni. Po prostu mamy to szczęście, że w Legionowie mamy na tyle spory dom, że w piwnicy jest parę metrów pomieszczenie – i tam zrobił swoje studio.
Moja ciotka, która mieszka nad tym studiem, znała każdy możliwy przebieg akordów.
Wszystko – każdy dźwięk.
Tam sobie ćwiczyliśmy – i tam co sobotę… przysięgam co sobotę… przez prawie 3 lata… Wiesz jak to jest na początku? Uczysz się 3 utworów i grasz je w kółko. Rzadko jest tak, że robisz cały album i 10-15 piosenek. Graliśmy 3 czy maksymalnie 6 piosenek w kółko przez około 3 lata. Moja ciotka, która mieszka nad tym studiem, znała każdy możliwy przebieg akordów. Wszystko – każdy dźwięk.
Po prostu niesamowite, że wujkowie to wytrzymali. I tak graliśmy. Tama czyli właśnie Tomek, Adam, Marcin, Adam. Zdobyliśmy nagrodę na festiwalu w Nasielsku pod Legionowem.
Zajęliśmy pierwsze albo drugie miejsce na przeglądzie młodych kapel. To było takie moje pierwsze osiągnięcie. Takie właśnie na nas skalę nieco większą niż szkoła czy mój ogródek. Dostałem wtedy nagrodę dla uwaga… najlepszego perkusisty na przeglądzie. To było niesamowite. Nie wiedziałem, dlaczego. Było tam dużo kapel. Ci goście naprawdę byli o wiele lepsi technicznie ode mnie. Muzycznie te zespoły również były ciekawe. Takie zespoły już grające bardziej muzykę progresywną. Goście, którzy mają co najmniej 2-3 lata profesjonalnego takiego doświadczenia.
Mnie tata pokazał jakieś tam 2 rytmy – no i tak naprawdę tyle. Ale tak się śmiejemy, że to może przez… okulary. Grałem tam w okularach w takie gitary. Wiesz, takie imprezowe okulary z basówkami Fendera – takimi jak rogi. Wtedy się zaczęła ta historia. Chociaż wtedy tak na to nie patrzyłem. Przyjechaliśmy do domu, zjedliśmy rodzinnie pizzę. Poszedłem na rower i tyle…
Marcin Dubowski:
Tak właśnie sobie wyobrażałem, jak mogła powstać nazwa Tama. „Hmmm jakby tu nazw… o patrz na ten naciąg!”
Marcin Ścierański: Siedzieliśmy sobie w domu. Pokazaliśmy rodzicom nasz utwór. 600 razy pytaliśmy „Zajebisty?!”. „Tak, tak zajebisty.”. No i pojawiło się pytanie, jak nazwać zespół. I chyba to mama weszła do pokoju. Rzuciła pomysł, że „Może Tama?”. Stwierdziliśmy „czemu nie?” – a potem zaczęły się żarty. Okazało się, że jest taka firma jak Tama – „Kup sobie Tamę, to nie będziemy musieli naciągu robić.”. Chociaż nigdy nie byłem pasjonatem bębnów Tamy.
W pewnym momencie mojego życia dużo słuchałem Metallici, gdzie jest Lars Urlich – który oczywiście zawsze gra na białej Tamie. Ale jakoś tak gdzieś ta Tama po prostu nie była bliska memu sercu.
Marcin Dubowski:
Od razu nasunęło mi się do głowy jedno pytanie. Często taką wątpliwością początkujących perkusistów jest kwestia: „Kiedy jest ten idealny czas, żeby dołączyć do tego zespołu?
Może jeszcze nie teraz? Może jeszcze muszę przetrenować to-tamto-siamto-owamto?”. Jak to jest z Twojej perspektywy?
Marcin Ścierański: To wszystko zależy tak naprawdę od tego, w jakim środowisku rozpoczynasz – czy jest to zajawka czy jest to coś więcej niż zajawka. No bo wiadomo, że można podejść do tego tematu bębnów jak do hobby. Powiedzmy, że po robocie chcę trochę powalić w bębny. Co innego, kiedy podchodzisz do tematu, że masz predyspozycje i chcesz to robić mniej lub bardziej zawodowo.
W obu przypadkach jednak zasada jest taka sama. Uważam, że trzeba to robić zawsze z ludźmi. Po prostu po latach patrzenia, jak to robią koledzy, to dochodzę do jednego wniosku. Kiedy naprawdę już łapiesz te pałki, zrobisz pracę domową – ogarniesz mniej więcej, na czym polega w ogóle granie na bębnach, trzymanie rytmu w metrum czwórkowym i trójkowym, jakieś tam powiedzmy elementy frazy… no to przede wszystkim następny krok, złapać ludzi – jakichkolwiek tak naprawdę. Szukać takich, którzy będą na podobnym poziomie – i będą podzielać Twój poziom tej pasji.
Najprościej odpowiadając na twoje pytanie – jak najszybciej.

To jest też element rozwoju, bo nagle się okazuje, że jako aspirujący bębniarz… Zacząłeś grać. Grasz miesiąc na bębnach. Dobra, szukam zespołu. Marek, Ania i Wojtek… koledzy – tu będzie wokal, gitara… Dobra. Schodzimy się i nagle się okazuje, że Twoja wiedza na temat bębnów diametralnie różni się od tego, co myślą koledzy. I tu się zaczyna właśnie ten proces chwil ewolucji w Twojej głowie.
Przecież dla mnie to jest werbel, stopa, hihat. Ale ktoś mówi: „No uderz ten cyk cyk…”. I wtedy zaczyna się ta przygoda z poznawaniem świata muzyki. Okazuje się, że właśnie ten świat w głowie każdego muzyka jest inny. Moja rada jest taka, że czym prędzej – tym lepiej po prostu. I to nie jest kwestia wieku. Znaczy OK, dobra. Gdy jesteś pięciolatkiem, lepiej to robić pod nadzorem kogoś, kto ma jakiekolwiek doświadczenie – żeby to nie był czas stracony. Pięciolatek bierze pałki, dlatego, że zobaczył, jak gra starszy kolega i „on też tak chce”. Oczywiście są wyjątki – jednak często chce on grać „bo jest hałas” – no i super. Jeżeli ma tę osobę, która weźmie go za rękę – powie, że ten hałas można przekształcić w linię melodyczną.
To też jest ciekawy wątek – perkusja jako melodia. Rytm , który może być melodią. Wracając do Twojego pierwszego pytania – jak najszybciej. Tylko świadomie, świadomie myśląc „Dlaczego to robię?”.
Marcin Dubowski:
Super! Bardzo praktyczne rzeczy. Ale też jak sam powiedziałeś – są pewne etapy, które trzeba sobie przejść, nie?
Marcin Ścierański: To, co powiem, może być trochę kontrowersyjne – ale „trzeba” to trochę jak z tą szkołą. Wiesz, o co chodzi. Tak jakby możesz mieć maturę, ale nie musisz mieć matury w cudzysłowie. Oczywiście warto mieć maturę, ale jeżeli chodzi wiesz o wybór szkoły na poziomie, powiedzmy właśnie myślenia… czy powiedzmy studia czy technikum… albo czy być muzykiem klasycznym czy rozrywkowym.
Przecież dla mnie to jest werbel, stopa, hihat.
Ale ktoś mówi: „No uderz ten cyk cyk…”.
I wtedy zaczyna się ta przygoda z poznawaniem świata muzyki.
Ta szkoła jest w dzisiejszych czasach bardzo otwartym tematem.
To może być równie dobrze szkoła internetowa w domu – film z nadzorem jakiegoś tam kumpla raz na jakiś czas. Raz na miesiąc zrobisz konsultację. Wiesz, uczysz się z YouTube’a – i nagle się okazuje, że właściwie to się niczym nie różni od klasycznej nauki.

Chciałem to zauważyć, ponieważ ja sam skończyłem szkołę muzyczną I i II stopnia – profil rozrywkowo-jazzowy. To nie jest tak, że ja hejtuje szkoły w tym momencie. Po prostu żyjmy świadomie w tym świecie. Są różne opcje po prostu.
Marcin Dubowski:
No właśnie, a propos szkoły muzycznej. Myślę, że to jest bardzo ciekawy wątek.
Czy (a jeśli tak, to na ile) szkoła muzyczna pomogła Ci ustawić sobie życie wokół perkusji? Czy w ogóle tak było? Czy miało to może jakąś inną drogę?
Marcin Ścierański: Oczywiście, jak najbardziej. To był tak naprawdę taki… użyję tutaj zapożyczenia z języka angielskiego… „turning point” w moim życiu. W tym momencie nagle się okazało, że perkusja była hobby, którym zajmowałem w wolnym czasie. Bęben nie był moim głównym nurtem. Byłem studentem przez chwilę. Przez pół roku studiowałem w Warszawie. Szkoła Główna Gospodarstwa Wiejskiego na kierunku „Ochrona środowiska”.
Co ciekawe, mój brat też studiował na tej uczelni ten kierunek. Śmieję się, że to jest taka trochę nasza rodzinna sprawa. Przygotowywałem się do sesji i stwierdziłem, że „Dobra, fajnie. Rozpoznawanie kamieni czy chmur jest spoko, ale to chyba nie jest do końca mój klimat”.
Poznałem fajnych ludzi, natomiast gdzieś ta muza już wtedy była. Grałem w zespołach metalowych. To już był trochę inny, świat dla mnie. Miałem trochę więcej techniki. Poznałem trochę grania. Pamiętam, jakby to było wczoraj. Przyszedłem właśnie po jakimś dniu. To był styczeń czy koniec roku. Albo przed świętami, albo po świętach Bożego Narodzenia. Przyszedłem do domu, rodzice siedzieli w salonie. Oglądali „Taniec Z Gwiazdami”, czy inny wieczorny show.
Powiedziałem „Wiecie co. Fajne te studia, ale ja chyba chce iść do szkoły muzycznej.”. No i to było niesamowite, że rodzice nic nie powiedzieli poza tym, że „OK, spoko”. Nie było żadnego buntu na zasadzie „Skończ studia, no bo warto by mieć jakąś… jak to wszyscy mówią… normalną pracę… bądź muzykiem na boku.”. Mama stwierdziła, że „OK, super. Jeśli chcesz się rozwijać, nie ma problemu.”.
Następnego dnia tata wykonał telefon do szkoły okazało się, że że akurat są dni otwarte. Przyjechaliśmy do tak zwanej Komedy. Właśnie wtedy poznałem osoby uczące – czyli właśnie pan Ireneusz Szczygieł oraz już niestety świętej pamięci Bogdan Kulik. Profesorowie przesłuchali mnie – pan Andrzej Wysocki sprawdził na klawiszach , czy słyszę durowe i molowe akordy. Pamiętam, że patrzył na mnie wtedy takim wzrokiem: „No dobra. Ale wiesz, że są durowe i molowe?”.
Ja byłem typowym bębniarzem. Bębny i harmonia?…
Nie zapomnę tego. „No dobra, no to zacznijmy od podstaw. Wesoły czy smutny?”. Nie no pięknie 🙂
Następnego dnia były zajęcia z kształcenia słuchu z panią Małgorzatą Szarek. To były grupowe zajęcia. Wtedy się zaczęło. Czułem się tak jakbym trafił do Hogwartu. Taka szkoła czarodziejów na zasadzie, że żyjemy sobie w normalnym świecie i nagle: „O kurczę. Oni się uczą o rytmie! O matko! Ćwierćnuty, ósemki. triole, szesnastki haha! To mój świat, super wreszcie ktoś rozumie o czym mówię!”.
Wtedy rozpoczął się ten proces otwierania głowy. Byłem bardzo ukierunkowany. Słuchałem głównie muzyki metalowej. Grałem wtedy metal jeszcze z kolegami z liceum. Zespół Overload. Piękne czasy. Taki groove metal. Klimaty Pantery czy zespołu Down – poboczny projekt Phila Anselmo.
Klimaty Black Label Society. Raczej takie grube, tłuste, proste rytmy, proste riffy. I nagle się okazało, że jest jazz. Że jest samba. Że mamy w ogóle poezję śpiewaną. Że mamy tutaj bardzo dużo opcji. Nie byłem sceptycznie nastawiony pomimo tego, że dalej noszę te długie włosy, mam kolczyki. Oczywiście jestem metalowcem z krwi i kości.
Szkoła pomogła rzeczywiście poznać ten świat. Dlatego, że mieliśmy ciągle zespoły. Mieliśmy kontakt z muzyką. Taki aktywny. Były zajęcia z historii, gdzie nauczyciele puszczali nam utwory. To było super. Poznawaliśmy różne epoki – właśnie jazzowe czy rockowe, ogólnie rozrywkowe. Natomiast praktyka, praktyka i jeszcze raz praktyka! Miałem to wielkie szczęście, że w szkole na trzecim roku pierwszego stopnia trafiłem do sekcji Instrumentalnej, czyli do zespołu.
Generalnie na świecie nazywa się to „combo”. U mnie to była sekcja instrumentalna, czyli po prostu zespół. Byliśmy zespołem, który akompaniował wokalistom. Nie graliśmy muzy instrumentalnej w 100 procentach. Głównie graliśmy piosenki.
Przez pierwsze 2 lata zrobiliśmy około 200 utworów.

To był jakiś szał. Pamiętam, że po prostu graliśmy. Potrafiliśmy czytać proste akordy, proste kwity, proste nuty. I nagle się okazało, że przez 2 lata… przysięgam… zrobiliśmy około 200 piosenek.
Dzięki tej sekcji nagle w mojej głowie rozpoczął się taki proces – że to nie do końca jest tak, że muszę być perkusistą metalowym. Nie muszę być jazzmanem. Nie muszę być rockmanem. Mógłbym być muzykiem. I to był bardzo ważny moment w moim życiu. Trafiło do mnie, że mogę być muzykiem. No i szkoła bardzo poprzewracała mi w głowie i ukierunkowała.
Te narzędzia pozwolą mi w przyszłości dojść do tego, żeby być muzykiem – żeby być jakkolwiek multiinstrumentalistą. Wcześniej jako dziecko chodziłem do jakiegoś tam ogniska muzycznego. Uczyliśmy się utworów z bratem. Był tam utwór „Mały Chińczyk” – na klawiszach, na dwie ręce. Ale to w szkole doszło do mnie, że warto poznać rytm, skalę i skąd się to wszystko bierze. Jak się to ma do mojego instrumentu? Jest ten mit, że perkusji się nie stroi. A przecież normalnie jest to instrument strojony. Dlatego mówię często o tych rytmach – o tym podejściu do grania, że to też jest melodia. Mamy różne dźwięki. Talerze też mają swoje częstotliwości.
Warto to wykorzystywać. I tego nauczyła mnie szkoła – i koledzy, którzy mnie inspirowali. Bo oczywiście byli koledzy z wyższych klas i z niższych klas. Okazało się, że na przerwach naprawdę się spotykamy – i jak w tym Hogwarcie porównujemy te swoje „różdżki”. „Ja gram na Vic Firthach 5B”. „Ja gram na Vaterach. Vatery są najlepsze, bo na nich gra ten perkusista Nile’a. To ekstremalna muza, więc muszą być najlepsze!”. „Ja jestem tradycjonalistą i gram na Gładkach. Polska super firma!”.
Wracając na ziemię, mogłem to wszystko zrobić w domu. Odpalić komputer. Przeszukać cały internet. Ale na szczęście miałem tą okazję poznać to wszystko z kolegami i profesorami. Ktoś fizycznie przyszedł i pokazał mi to. I to było coś niesamowitego. Moi nauczyciele bardzo wpłynęli na to, w jaki sposób podchodzę do bycia muzykiem w życiu codziennym. Otworzyła mi głowę na wiele spraw. Czym jest bycie muzykiem? Czym jest bycie elementem zespołu? Specjalnie użyłem słowa „element”, zamiast „członka zespołu”. Dlatego, że zespół to cały organizm – nieważne czy trio, big band czy orkiestra.
Wcześniej mówiłem też o ludziach. Nieważne jaki etap – pierwszy stopień, drugi stopień, akademia. Ci ludzie inspirują. Chodzi o tę codzienność. Chcesz codziennie rano wstać, wziąć te pałki i chwilę w tego pada pouderzać. Wymyślasz nowe ćwiczenia, które pozwalają Ci ćwiczyć w miejscach nieosiągalnych – samochód, samolot, autobus. Aż koledzy mają w końcu tego dosyć. Zawsze pałki przy sobie i walisz w ten zagłówek koledze.
Okazało się, że na przerwach naprawdę się spotykamy –
i jak w tym Hogwarcie porównujemy te swoje „różdżki”.
Do dziś dzień tak naprawdę codziennie się inspiruję – czymkolwiek. Jakąkolwiek formą muzyki, w jakimkolwiek wydaniu. Czy jest to wideo, czy jest to samo audio. Po prostu wiem, czego szukać. Sam się tego oczywiście nauczyłem przez doświadczenie. Wiem, jak chcę słuchać tej muzyki. Gdy rozmawiam z ludźmi z różnych światów… czyli właśnie tak jak mówiłem o tym Hogwarcie… my jesteśmy tymi czarodziejami. Są czarodzieje malarze. Są czarodzieje pisarze.
Ale są też ludzie, którzy nie są z tego magicznego świata. I oni totalnie inaczej rozumują muzykę. Jako muzycy tworzymy materię. Materię, która tak naprawdę w pewnym sensie, nie jest namacalna. Nie istnieje. Ludzie w niesamowity sposób ją ją odbierają. I to też jest bardzo inspirujące, aby dotrzeć do tych konkretnych słuchaczy.
Szkoła muzyczna jest ogromną inspiracją głównie dlatego, że spotyka się ludzi i. Komputer tego nigdy Ci nie da. Jeżeli na przykład ktoś mnie kiedyś zapyta, czy polecam szkołę muzyczną – to jak najbardziej polecam. I to powie Ci każdy na jakimkolwiek etapie nauki. Po prostu granie i granie i jeszcze raz granie! Samo życie weryfikuje, co chcesz grać, jak chcesz grać i z jakimi ludźmi. To też jest bardzo ważne, bo znasz charaktery ludzi. Internet też też daje bardzo, bardzo podobne doświadczenie – tylko niestety jest to cały czas doświadczenie przez ekran. Wiesz, nie jest takie fizyczne, prawdziwe według mnie.
Marcin Dubowski:
To będę mieć 2 pytania o Kwiat Jabłoni. Na początek jak to się stało, że tam dołączyłeś?
Marcin Ścierański: No dobra! A więc tak! Przede wszystkim zaczęło się to wszystko właśnie w szkole muzycznej. No świetnie! Łączą nam się właśnie dwa ważne tematy. To, o co wcześniej pytałeś – jak i kiedy dołączyć do zespołu oraz szkoła muzyczna.
Nagle się okazało, że koledzy pasjonaci-instrumentów są też twórcami własnych kompozycji. Ja raczej obracałem się wśród kolegów grających cięższą muzykę. Natomiast spotkałem kolegów w szkole, którzy mają wielu znajomych z różnych gatunków muzycznych. I było paru kolegów, którzy gdzieś tam kiedyś poznali Kasię i Jacka Sienkiewiczów na różnej płaszczyźnie – towarzyskiej, gdzieś na imprezie. I słyszałem od kolegów, że są tacy ludzie – że są rodzeństwem z artystycznej rodziny. Ja się nigdy nad tym za bardzo nie pochylałem – miałem sporo roboty własnej. Nie znałem się z nimi prywatnie, ale któregoś dnia zdarzyła się ciekawa rzecz.
Z moim przyjacielem, Grzegorzem Kowalskim (gramy razem w zespole Kwiat Jabłoni) siedzieliśmy sobie w ówczesnej pracy. Dostaliśmy telefon. Najpierw chyba zadzwonili do niego, potem do mnie. Był to czas, gdzie powoli zaczynaliśmy pracę naszych marzeń – czyli bycie muzykiem sesyjnym. Brzydko mówiąc, bycie muzykiem na telefon.
Dzwoni do mnie telefon. Chyba menedżer lub członek zespołu country Power Grass: „Dzień dobry, Panie Marcinie. Dzwonię do Pana z polecenia. Będzie impreza firmowa – muzyka country.”. Zgodziłem się. Myślę „Super. Country jeszcze nigdy nie grałem.”. Ucieszyłem się. Zadzwoniłem do Grześka. Mówię „Stary! Będę grał country!”. Nie mówiłem mu, z jakim zespołem. A on: „Stary! Nie uwierzysz. Ja też będę grać country!”. Mija tydzień. Idę do salki prób. Schodzę na dół… Grzesiek! Mija minuta. Otwierają się drzwi. Wchodzi Kasia i Jacek. Hardcore!
Poznaliśmy się na próbie, nie wiedząc w ogóle, że będziemy ze sobą grali. Zagraliśmy imprezę country z zespołem Power Grass. Totalne zastępstwo. Jakaś firmówka – ale firmie bardzo zależało na tym, żeby było to country. I mimo że graliśmy raczej proste rzeczy, były też numery wymagające technicznie. Były długie kompozycje. Każdy grał solo. To było super – piękne doświadczenie! Oczywiście była to praca. Po koncercie przyjechał menedżer. Usiedliśmy do stołu: „No chłopaki, super robota! Papiery się zgadzają. Gdy będzie jeszcze okazja, to zadzwonimy.”. To był ten moment, kiedy poznałem Kasię i Jacka właśnie tak fizycznie. Wcześniej znaliśmy się raczej z opowieści.
Dosłownie pół roku później zaczęli pracę nad „Dziś późno pójdę spać”. Piosenką, która miała być piosenką ich poprzedniego zespołu. Jednak z jakichś tam powodów stwierdzili, że spróbują to wydać jako nowy zespół. Okazało się, że jest to strzał w dziesiątkę. Dostałem od nich telefon. Jednak nie, żeby zagrać. Robią teledysk i zapytali, czy chciałbym zagrać w tym teledysku.
Jeśli się tam przyjrzysz, to właśnie w teledysku do „Dziś późno pójdę spać” jest tam taki koleś w czarnej czapce i białej koszulce. Trochę tam śpię, trochę chodzę. Gdy to nagrywaliśmy, oni dopiero zaczynali. Byli w trakcie pracy nad pierwszą płytą „Niemożliwe”. Pojawiło się pytanie: „Marcin, czy jeśli będzie okazja, że będziemy grali w dużym składzie, to czy chciałbyś zagrać?”. Oni wtedy chcieli grać jako duet z komputerem. Jacek projektował wszystko w Abletonie. Kasia śpiewała i grała na pianinie. Jacek grał na mandolinie, śpiewał i grał z komputerem. Pomyśleli, czy jeśli by to eskalowało, to czy bym z nimi nie zagrał. Oczywiście powiedziałem, że tak. Fajni i bardzo kulturalni ludzie. Pięknie to wyglądało i wydawało się taką fajną opcją na przyszłość.
Po pół roku dzwoni do mnie Jacek: „No Marcin, słuchaj. Idziemy na kawę”. Gadamy. Okazało się, że jest trasa. Wymyślili sobie kwartet. Zadzwoniliśmy do Grześka. Grzesiek się zgodził. I tak to się zaczęło.
Najprościej odpowiadając na Twoje pytanie – połączyło nas country! 🙂
To też jest ciekawe, że zanim powstał Kwiat Jabłoni, poznałem samego Jacka na planie teledysku do utworu naszej koleżanki, Karoliny Jastrzębskiej. Wydawała wtedy swoją płytę autorską. Wymyśliła płytę w taki sposób, że były to jej kompozycje – ale nie miały jednego zespołu. Miała zespół, z którym koncertowała na co dzień. Natomiast wymyśliła, że płytę chce zrobić z kolegami. Zaprosiła kilkanaście osób do każdego utworu.
Tam chyba było 11-12 piosenek. Zagrałem na dwóch – na bębnach. Na wszystkich innych grali różni bębniarze, różni basiści. Totalny szał. Paręnaście osób zaangażowanych w projekt. Tam poznałem Jacka. Nagraliśmy jeden utwór razem, który doczekał się teledysku. Jednego dnia nagrałem ja. Potem drugiego on. Minęliśmy się totalnie.
Na zasadzie: „Siema! Ty jesteś mandolinistą.” – „A Ty grasz na na bębnach.”. Gadka-szmatka. 1-2 lata później rozpoczęła się przygoda z Kwiatem Jabłoni. I tak do dziś się bawimy od 4 lat. Coś niesamowitego. Piękna przygoda, piękne zrządzenie losu. Totalny przypadek. Gdybym wtedy nie poszedł do szkoły – bardzo możliwe, że bym ich nigdy nie poznał.
Kurczę, zobacz – czyli ta szkoła to jednak… Nigdy się nad tym nie zastananawiałem…
Marcin Dubowski:
No i ta sieć się rozwija…
Marcin Ścierański: No… Teraz to do mnie doszło, że to jednak trochę grubsza sprawa. No ale tak to się zaczęło. Było nam tak dobrze, że po pierwszej trasie już tak naprawdę z menedżerem zapowiedzieli nam, że szykuje się kolejna trasa i kolejne niespodzianki. Okazało się, że jesteśmy zgłoszeni do eliminacji na Pol’And’Rock Festiwal. To była jedna z wielu niespodzianek. Potem cały świat się otworzył. Festiwale, o których mówiłeś na początku. Po roku Opener. 2 razy Opener, 2 razy Pol’And’Rock. Marzenie spełnione do potęgi.
Marcin Dubowski:
No ogromne imprezy, jakby nie było.
Marcin Ścierański: Tak, tak. Ogromne doświadczenie i stres związany z tym. Zagrać dla tysięcy ludzi. Kosmos! Wcześniej takie imprezy grałem tylko z metalowymi kapelami – ale nie w Polsce. To były zagraniczne festiwale np. we Francji. 2 razy graliśmy z Helrothem, o którym na początku powiedziałeś. Bardzo miło, że o tym wspomniałeś. Był Helroth i Percival Schuttenbach. Już tam nie gram. Z racji pandemii nasze drogi muzyczno-życiowe się trochę rozjechały. Dalej się lubimy. Wszystko jest OK. Po prostu trzeba było podjąć poważne decyzje.
Pandemia tutaj dużo zmieniła w naszych głowach. Jesteśmy kolegami, którzy robią różne rzeczy na co dzień. Tak naprawdę ja z basistą jesteśmy najbardziej aktywni. Basista Adam, który grał w Helroth – jest też basistą w Percivalu.

Natomiast wracając… Kwiat Jabłoni – tak to się zaczęło. Ta przygoda trwa do dziś – i niech nigdy się nie kończy. Po prostu piękne jest to, że otaczamy się tylko i wyłącznie dobrymi ludźmi, którzy kochają siebie i kochają muzykę. Tego życzę wszystkim – żeby każdy zespół… niezależnie od gatunku muzycznego doświadczył tego rodzaju miłości. Magia. Także dziękuję Wam Kasiu i Jacku, bo dzięki Wam moje życie jest po prostu piękne. Mam nadzieję, że będą tego słuchać.
Marcin Dubowski:
Super! Ja zawsze słuchając Kwiat Jabłoni, mam poczucie takiej innej aury – że jest to zupełnie inny klimat.
I a propos tych wszystkich zespołów, o których wspomniałeś – mnie to daje takie przeświadczenie, że bardzo dobrze czujesz się w klimatach folkowych.
Marcin Ścierański: No jakby nie patrzeć – country też jest folkiem, nie?
Marcin Dubowski:
No tak – a więc pytanie stricte perkusyjne. Myślę, że dotyczy głównie projektu Kwiat Jabłoni.
Bo tam nie grasz takich typowych radiowych rytmów. Chyba trzeba sobie to trochę inaczej poukładać, nie? Różnego rodzaju przeszkadzajki, shakery…
Jak to wygląda?
Marcin Ścierański: No przede wszystkim chciałem zauważyć, że to jest zespół pierwszy zespół w mojej karierze, gdzie… zabroniono mi grać na werblu i na talerzach…
I teraz pytanie – do perkusistów, do Ciebie Marcin. Jakbyś zagrał na bębnach, gdyby nagle zespół zabronił Ci grać na werblu i talerzach. Przypomnij sobie swoje pierwsze lekcje. Siadasz do bębnów. Jesteś prawo czy leworęczny?
Marcin Dubowski:
Praworęczny.
Marcin Ścierański: Grasz techniką open-handed czy w sposób skrzyżowany?
Marcin Dubowski:
Skrzyżowany.
Marcin Ścierański: No właśnie. Siadasz do bębnów. Masz te ręce skrzyżowane. Rączka. hihacik, werbelek. I nagle ktoś Ci mówi: „Stary… Nie, nie, nie, nie! Mój drogi. Nie grasz na werblu. Nie grasz na talerzach.” – co robisz?
Marcin Dubowski:
No chyba bym starał się wydobyć z tomów jak najwięcej tego „dołu”.
Marcin Ścierański: No właśnie! No i masz odpowiedź, jak brzmi Kwiat Jabłoni. To jest w ogóle coś niesamowitego. Może to nie tak, że zabronili mi grać. Później te talerze się pojawiają – tylko w nieco innej formie. Tutaj crash nie do końca jest crashem. To nie jest tak, że uderzasz w niego na zasadzie „zaczynamy zwrotkę”. Bardziej robisz podejście do tego crasha. Musisz go stopniowo rozbujać. To specyficzne brzmienie bębnów Kwiatu Jabłoni jest determinowane tym, że jestem czymś pomiędzy perkusistą a perkusjonalistą.
Ja nigdy nie miałem zajawki na granie na instrumentach perkusyjnych. Miałem to w szkole, ale zawsze ciągnęło mnie do zestawu rozrywkowego. Czyli nie do wszystkich instrumentów naokoło perkusyjnych np. congi, bongosy, shakery – czy różne inne magiczne pudełka i inne instrumenty, na których gra nasz kolega, Filip. I jest on fenomenalny.
Potrafi wydobyć tyle z tych instrumentów, że tak naprawdę ja nie jestem w ogóle potrzebny. To jest coś niesamowitego, ale to totalnie nie moja bajka. Zawsze chciałem grać na bębnach, na zestawie rozrywkowym. Musiałem zacząć tak myśleć, żeby połączyć to, co wiem – przypominam, że przez lata grałem muzykę metalową.
To też było dla mnie ciężkie. Metal przez country – i nagle Kwiat Jabłoni. Pierwsze próby były niełatwe rzeczywiście.
Na początku myślałem, jak to zagrać tak rockowo-funkowo.

Przez pół roku prób, przez pierwsze koncerty doszliśmy do tego, jak to ma wyglądać. No i tak jak mówisz – dokładnie to jest to. Nie ma blach? No to tomy. I nagle okazało się, że na tomach można zagrać w różny sposób. I tak zaczął powstawać ten kwiatowy, perkusyjny styl grania. Werbel nie istnieje – oczywiście ja go tam mam. Mam swojego pięknego Ludwiga Supraphonica. W tym roku kończy 51 lat! Bardzo stary i ładny bęben – gdzie mam ściągnięte sprężyny. Często mam założony tłumik. I często pełni on rolę tego najwyższego toma lub coś à la timbalesa.
Mam 2 werbelki. Taki 10-calowy – malutki, drewniany. I 14-calowy właśnie ten Ludwig. I to są moje „timbalesy”. No i to, co powiedziałeś, że to nie są radiowe rytmy… No nie do końca. Zobacz, że większości numerów jednak masz tę stopę „na 4”. Cały czas jest to „four on the floor”. Tak naprawdę ja w tym zespole jestem stopą. Kolega, który z nami jeździ, właśnie się śmieje: „Teraz będzie Kwiat Jabłoni – czyli perkusyjnie mówiąc, będzie to koncert na stopę i trzeci tom.” 🙂
Bo autentycznie najwięcej używam tu stopy i trzeciego toma. Pierwszą płytę Kwiat Jabłoni stworzył w bardzo hermetycznych warunkach studyjnych – tak naprawdę prawie bez udziału muzyków. Wszystkie rytmy na płycie „Niemożliwe” są wygenerowane przez komputer – przez zwinne palce Kasi i Jacka.
Natomiast druga płyta „Mogło być nic” – tam wszystkie partie zagrałem właśnie ja. W niektórych utworach gra Łukasz Biliński – perkusjonalista, który kuma te 2 różne światy. Też poznaliśmy się w Komedzie. I to jest właśnie ciekawe, bo musisz zacząć myśleć, jak dobrze zagrać na tych tomach – np. na 5 różnych sposobów. Spróbuj wymyślić sobie, Marcin, jakąś sytuację, że masz wziąć bębny i zagrać rytm. Masz jakąś podstawę rytmiczną i musisz zagrać, używając tylko stopy i tomów.
To jest o tyle trudne, że wymaga dużej kreatywności – tu i teraz. Możesz zagrać po prostu w różnej kolejności. Możesz zagrać, mając bazę szesnastkową – i różne inne zabiegi. I gdy już masz te rytmy, trzeba je jakoś wykorzystać w piosence.
Specyfika zespołu Kwiat Jabłoni polega na tym, że tam głównie chodzi o teksty.
Teksty są bardzo ważne i ta muzyka jest determinowana przez teksty. Posłuchaj sobie utworu koncertowego „Wodymidaj”. Tam już jest po prostu apogeum głośnego grania w tym zespole – już głośniej się nie da!
…po czym słuchasz sobie utworu „Bankiet” – i tam masz tylko delikatne wychwycenie tego, żeby ten tom jak najdłużej wybrzmiał. Żeby to było ładne uderzenie – zawsze w sam środek bębna. To jest cała filozofia podejścia do bębna. Bęben jako melodia – nie jako rytm… Ale oczywiście cały czas stopa na 4/4. Wszystko ok. Trzymamy rytm, ale kolorujemy.
Oczywiście łatwiej by mi było zaprezentować to za zestawem perkusyjnym. My oczywiście cały czas nad tym pracujemy. To wszystko się rozwija. Te utwory ewoluują z trasy na trasę. Piękny czas dla głowy. Ćwiczenia mające za cel wychwycenia tej różnorodności brzmienia.
Marcin Dubowski:
No myślę, że Kwiat Jabłoni jest dla perkusisty taką „szkołą świadomości sprzętu”, co? – jakiego naciągu użyć? jakiej średnicy bębna… To są takie szczegóły – często nieuchwytne.
Marcin Ścierański: No właśnie tak! Już czwarty rok się tutaj bawimy. W tym czasie przerobiłem bardzo wiele różnych sprzętów. Zacznę od tego, że bęben jest po prostu bębnem, prawda? Na początku chodziło o to, żeby po prostu zagrać. Przetestowałem różne bębny – chociażby z racji na fakty, że graliśmy na różnych festiwalach w Polsce.
Często to nie były moje bębny. Były po prostu podstawione przez firmy zajmujące się wypożyczaniem sprzętu muzycznego. Miałem okazję zagrać na Ludwigach, Pearlu… Na Tamie nie – z racji na fakt, że po prostu nie przepadam za tym specyficznym brzmieniem. Grałem na Gretschu. Jestem osobiście pasjonatem Gretscha. Mam w tym momencie 3 zestawy. 2 duże – koncertowe i jeden nieco mniejszy do salki prób.
Po latach zacząłem rozróżniać w ogóle to brzmienie. Bęben nagle przestaje być tylko kawałem drewna owiniętym tą skórą. To co powiedziałeś – naciągi mają znaczenie. Są różne firmy. Są różne rodzaje. Powlekane, podwójne, pojedyncze. Jakiś czas temu odkryłem fajny naciąg. Najgrubsze jakie spotkałem to naciągi dwuwarstwowe – które same z siebie oferują brzmienie bardziej skoncentrowane. Są trochę wytłumione same z siebie.
Wymyślili jeszcze taką wersję tzw. Emperor Vintage. Uwielbiam serię Emperor, która jest jeszcze powlekana. Ma dodatkową tą chropowatą białą warstwę. I ten naciąg Emperor Vintage ma oprócz tych dwóch warstw jeszcze trzecią – bardzo cienką warstwę pomiędzy tymi głównymi warstwami.
Nie jest ona przyklejona ani do górnej, ani do dolnej. Ona sobie lata swobodnie w tej membranie. To już jest jakaś fizyka 10-ego poziomu po prostu! I te naciągi nie potrzebują żadnego tłumika. One same z siebie są takie krótkie. A ja właśnie szukałem takich naciągów, które by odwzorowały trochę brzmienie stopy. Kwiat Jabłoni ma bardzo dużo tomów – i one nie mogą się ciągnąć. Trochę muszą, ale nie za długo.

A bardzo nie chciałem ingerować w bębny. Nie chciałem dawać żadnych tłumików, żelków czy jakichś innych patentów. Koniec końców używam tłumików – przyzwyczaiłem się do tego przez lata. Mój pierwszy bęben Gretsch Catalina Maple, super piękny klonowy bęben – ale był bardzo trudny do nagłośnienia.
No więc mój zakup z tamtego roku – Gretsch Renown. Również klonowy. Duży rozbudowany zestaw – 5 tomów. No i właśnie te Emperory na górze, na dole najczęściej Ambassadory – czyli te najbardziej podstawowe. Natomiast to też jest ciągłe szukanie. Talerzy wciąż poszukuję. Kocham całą serię Sabiana. Sabiany zawsze w moim życiu były. Jednak jeszcze się zastanawiam, czy jest to ostateczne brzmienie Kwiatu Jabłoni. Może spróbuję jeszcze innych marek. Może Zildijana, może jakieś inne serie Sabiana. Może zerknę do jakichś innych firm – Istanbul… Zobaczymy.
Ale tak jak powiedziałeś – to jest nauka świadomości tego, co instrument może zaoferować. Bo tak naprawdę można zagrać wszystko w pewnym sensie na każdym instrumencie – z paroma wyjątkami. Świadomość tego, jak w ten werbel uderzyć, czy jak kopnąć w stopę. Nie bójmy się eksperymentować z różnymi sprężynami pod werbel… z różnym strojeniem bębnów. Nie bójcie się przestroić bębna, żeby brzmiał okropnie. Próbujcie, bo może się okazać, że stworzycie jakiś swój wyraz albo po prostu poznacie instrument. Będziecie wiedzieć, jak brzmi nastrojony wysoko, nisko. Ja bym się nie przejmował na początku tym, że on nie brzmi, jak jakaś konkretna nutka.
Wszystko na ucho. Warto eksperymentować. Tego nauczył mnie Kwiat Jabłoni.
Marcin Dubowski:
No zwłaszcza, że przy strojeniu wśród początkujących perkusistów panuje przekonanie: „Czy ja później dam radę wrócić do tego brzmienia? A co jak się nie uda?”
Marcin Ścierański: Ja to kumam, bo przez pierwsze 3,5 roku nie stroiłem tego mojego Peaveya w ogóle! Tata z kolegą złożyli go. Ja w ogóle nie wiedziałem, że jest ten kluczyk. Nieważne! Jest głośny, fajny. Gramy… Bałem się. „Ok, to dobrze brzmi” – a gdy ktoś chciał mi coś przestawić, byłem zły. Dziś się z tego śmieję – ale warto próbować. Kurczę, zawsze są koledzy, koleżanki – i oni mają doświadczenie w tej materii. Zawsze można poprosić, zapytać. Nie ma co się bać. My wszyscy jesteśmy tu dla siebie.
Ja też wciąż mam jakieś pytania – i pytam bardziej doświadczonych kolegów. Czasem ktoś mnie o coś zapyta. Wszyscy jesteśmy w tym samym kociołku. Korzystajmy z tego. Nie bójmy się dostrajać bębnów. Nie bójmy się ich czyścić, zmieniać tych naciągów. Dbajmy o instrument. Gitarzyści bardzo często zmieniają struny co koncert. Wyobraźmy sobie, że każdy bębniarz miałby zmieniać naciągi co koncert. Przecież to jest horror dla niejednego z nas, żeby tego dotknąć.
A ta świadomość daje nam ogromną swobodę. Nie boimy się – co potem przekłada się na to, że grasz na stadionie… to moje marzenie… Nigdy nie grałem na stadionie, ale tak to sobie wyobrażam. Będzie taka sytuacja, że kolega-realizator dźwięku powie: „Marcin, słuchaj. Niestety musisz zmienić werbel – on tu nie pasuje.”. No i przecież nie będę się kłócił: „Stary! Ja gram przez lata na tym werblu! On musi być!”. Zmienię go dlatego, że da to lepszy efekt. I tylko i wyłącznie dlatego, że mam doświadczenie z tymi werblami. Będę wiedział, że z każdego coś wyciągnę.
Powiedzmy, wezmę mój ukochany werbel Pearl – sygnatura nieżyjącego niestety mojego idola Joeya Jordisona. Mam ten werbel. Wiem, co mogę z niego wyciągnąć. Lubię, gdy jest on taki bardzo wysoki – igła w uchu. Super do blastów. Ale mógłbym go zestroić nieco niżej i zagrać Kwiat Jabłoni. Wiem, co mogę osiągnąć z tego werbelka.
Marcin Dubowski:
No mówisz, że stadionu jeszcze nie było – ale był Pol’And’Rock i tego typu festiwale. Myślę, że fajny temat dla perkusistów, którzy chcieliby zacząć grać koncerty.
Temat stresu. Czy u Ciebie ten stres dalej jest? Czy może już go opanowałeś?
Marcin Ścierański: Stres jako stres przybiera różne formy. Będę mówił za siebie – jak ja to czuję, jak we mnie to wyewoluowało. Ten stres dalej jest, tylko to nie jest taki stres, jak przed pierwszym koncertem np. autorskim – lub na przykład występem typu wesele. Wesela też mam na swoim koncie. Też był to pewnego rodzaju stres związany z konkretnymi szczegółami co do grania przez 7-8 godzin.
I jest to też inny stres, niż kiedy wychodzi w ogóle po raz pierwszy na scenę. Widzisz, że Twoja najbliższa rodzina Cię ogląda. Lub jakaś Twoja miłość, prawda?
Teraz jest to bardziej inspiracja do tego, żeby być jeszcze bardziej tu i teraz. Spiąć te moje wszystkie szare komórki. Ten stres nauczył mnie tego, żeby koncentrować się w momencie, gdy łapię pałki. Skupić się, żeby uderzyć hihat czy werbel tą konkretną metodą, bo inaczej zabrzmi gorzej.
Masz metronom w uchu i: „O matko! Jeśli zagram krzywo z metronomem, to wszyscy to usłyszą! Będzie siara.”. To w ogóle nie o to chodzi. Teraz ten stres powoduje u mnie odcięcie się od świata pod sceną. Jest scena, jesteśmy razem. Uwielbiam mieć kontakt wzrokowy ze wszystkimi uczestnikami sceny. Nie tylko z muzykami – z całą naszą ekipą. Kwiat Jabłoni to nasza taka stała ekipa. I to jest super!
Jestem tu i teraz. Właściwie przekułem ten stres na rodzaj medytacji. Zaczynamy 2-godzinny show. Jesteś Ty, bęben i sytuacje sceniczne. Natomiast pierwsze sytuacje stresowe były hardcorowe. Z jednej strony to był hardcore. Z drugiej strony nigdy nie miałem problemu, żeby wyjść przed ludzi i robić rzeczy. Przemówienia nie były i nie są moim konikiem. Dalej się nimi stresuję. Tak jak dziś przed tym wywiadem. W szkole miałem kółka teatralne. Tam trochę uczyłem się tej sceny.

Pierwsze występy dla kolegów, koleżanek z różnych klas. Staram się, aby ten stres był zawsze na równi z ekscytacją. Czasem ta euforia wygrywała i stresu w ogóle nie było. Jeden z pierwszych dużych koncertów był z kapelą Helroth. Graliśmy trasę z zespołem Eluveitie – Kraków, Warszawa, Szczecin. W Warszawie jest klub Progresja. Od paru lat ma nową siedzibę. Mieści się tam ok. 1000os.
Jak tak teraz o tym myślę, to jesteśmy trochę nienormalni. Na własne życzenie serwujemy sobie taki rodzaj emocji i stresu. Przecież tam się mogło wszystko wydarzyć! Ja mogłem zemdleć. Kolega mógł przeżyć załamanie nerwowe. Ale co tam – „Chodźcie, chłopaki! Gramy metal!”. Nieważne, że słucha nas ok. 3000os. Weszliśmy na scenę i wszyscy mieliśmy tę euforię.
A czasem ten stres jest trochę wyżej. Wynika to z tego, że jesteś muzykiem. Ale dalej jesteśmy ludźmi. Szargają nami różne emocje. I ten stres wcale nie musi być związany z elementem wykonawczym – tylko bardziej z tym, co się dzieje w naszym życiu. Z jednej strony powiedziałem przed chwilą, że odrywam się od wszystkiego – ale czasem się nie da!
Każdy z nas ma jakieś cienie każdego dnia. „Akurat tego dnia dostałem kopa od życia – a jeszcze muszę dziś dać z siebie wszystko na jakimś festiwalu”. Ludzie przyszli właśnie na Ciebie w Twojej najlepszej wersji. A Ty wiesz, że to nie jest Twój dzień. I to jest trudne.
Ludzie przyszli właśnie na Ciebie w Twojej najlepszej wersji.
A Ty wiesz, że to nie jest Twój dzień. I to jest trudne.
Przez doświadczenie zbudowałem w sobie pewien fundament – wiem, co mogę dać od siebie na 98%. Ale zawsze są te 2% takiej niewiadomej. Zawsze łączyłem stres z tym, że jest to jakieś nowe przedsięwzięcie. Pierwsze wejście na scenę było stresujące. Nie myślałem, że stresuję się, bo muszę wyjść przed ludzi – tylko dlatego, że były to utwory autorskie. Graliśmy pierwsze koncerty. Przyszedł ten Wojtek z 2A. Przyszła ta fajna Kasia z 3C. Będą słuchać naszych numerów – ale czy im się to spodoba?
W tym roku Kwiat Jabłoni zagrał na Pol’And’Rocku na dużej scenie. Nie chcę skłamać, ale było to set-tysięcy osób. I to jest niesamowite, bo to był koncert, którego… nie pamiętam.
Ten stres spowodował w mojej głowie coś takiego. Nie pamiętam nawet emocji, które mi towarzyszyły. Występ 1h czy 1h 15min. Długo się przygotowywaliśmy. To był specjalny koncert na trasie. Zaprosiliśmy sekcję dętą. Mieliśmy gości w postaci czterech kolegów, którzy nam pięknie podgrywali.
Nie pamiętam ani jednej minuty tego koncertu. Na szczęście wziąłem Go Pro i nagrałem sobie wszystko. W wolnym czasie to oglądam. Tutaj stres nie sparaliżował mnie tak, jak najczęściej to robi. Byłem muzycznie tam, ale sparaliżował mój mózg na tyle, że nic nie pamiętam.
Byli koledzy pod sceną. Mówią do mnie, że świetny show. A mi było głupio, bo ja miałem wrażenie, jakby mnie tam nie było. Mam ogromną frajdę z koncertów – nieważne czy gram muzę metalową, czy pop-folk związany z Kwiatem Jabłoni, czy jazz/jazz-rockowe koncerty, które gram z tatą w kwartecie – czy zespół Laboratorium na przykład.
Odbiegłem od pytania, a tu przecież chodziło o stres przy początkowych koncertach.
Marcin Dubowski:
W bardzo fajnym kierunku poszliśmy, bo pokazałeś, jak ten stres może ewoluować. Już któryś raz słyszę, że gdy ktoś gra na Pol’And’Rocku – nie pamięta tego koncertu. Bardzo ciekawe zjawisko!
Marcin Ścierański: Bo to naprawdę jest jakiś rodzaj „haju”! To jest tak duże przedsięwzięcie, że publika na tym festiwalu nie do końca jest publiką. Powiedzmy, że masz scenę takiego codziennego formatu. Przychodzi publika. W 80% przychodzi, bo że w tym zespole grasz Ty. Ten zespół reprezentuje jakieś treści. I nagle masz Pol’And’Rock, gdzie nie masz pewności, czy ci ludzie przyszli konkretnie na Ciebie – czy na festiwal. Jest część ludzi, która pokazuje, że zna utwór. Ale poza tym masz ludzką falę.
Tego się nie da opisać. W życiu nie byłem na takiej scenie – nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze stanę na tak dużej scenie. Dochodzi do Ciebie, że nie da się uspokoić tych ludzi. Na koncertach autorskich wystarczy zaznaczyć „Cicho” – i jest cisza jak na zawołanie. A tam nie da się tego zrobić. Jedyne, co możesz zrobić, to dorzucić do pieca – żeby tę falę pobudzić i te emocje spotęgować.
Oczywiście mowa o tych dobrych emocjach. Ostatnio oglądałem na Netflixie dokument o Woodstocku 99′ w Ameryce. Ta ludzka fala była poddawana nie do końca tymi emocjami. Poszło to w bardzo niebezpiecznym kierunku. Bardzo pouczający materiał.
Natomiast na tej scenie dochodzi do Ciebie, że po prostu już grubiej się nie da – to już jest najwyższy poziom dzikości pod sceną. I pewnie to o to chodzi. To jest tak wyjątkowa sytuacja… Dlatego ten mózg tak działa. Dlatego właśnie ludzie nie pamiętają tych występów. A przy tym jest to stres. Jeżeli walniesz nie tak w werbel, będzie nierówno – i tak mi się też zdarzyło. Emocje wzięły górę. Miałem element solowy i krzywo zagrałem. I wiesz, że te setki tysięcy ludzi po prostu to słyszało.
Ale koniec końców nie ma to żadnego znaczenia. To już jest historia. Tak zawsze powtarza Marek Raduli. Już teraz mogę to powiedzieć – kolega z zespołu. Gramy razem w Laboratorium. Gitarzysta z przeogromnym doświadczeniem muzycznym i życiowym. Zawsze po koncercie podchodzi i mówię: „Kurczę, tu coś krzywo zagrałem, wiesz…”. Marszczę brwi, a on zawsze z tym samym uśmiechem mówi „Marcinek. Pamiętaj. To już jest historia. Było pięknie.”. Po czym pakuje gitarę.
Staram się przekonać do tej filozofii. Zapomnij o tym. Twórzmy tu i teraz!
Marcin Dubowski:
No to Marcinie. Gdzie i kiedy będzie można Cię zobaczyć w najbliższym czasie? Dziś mamy 13 października 2022r.
Marcin Ścierański: Będę teraz właśnie miał przyjemność grać 21 października w Legionowie. Strasznie się cieszę, bo bardzo rzadko mam okazję w ogóle być w tym mieście. Moje życie scentralizowało się teraz w Warszawie. Często też jeżdżę do Poznania. Gdy jestem w Legionowie, to jest to powrót do moich starych czasów.
Będzie okazja, aby znów wystąpić. Będzie to na scenie naszego ratusza legionowskiego z kwartetem mojego taty – Krzysztof Ścierański Quartet. Od paru tygodniu jest dostępna płyta znana jako Krzysztof Ścierański Trio. Podczas pandemii nagrywaliśmy ją w trio, ale występujemy w kwartecie.
Krzysztof Ścierański na basie.
Na perkusji ja, Marcin.
Waldemar Gołębski na tzw. alkomacie – czyli EWI.
Grzegorz Górkiewicz – klawiszowiec zespołu Skaldowie.
Zapraszam serdecznie. Jest to zespół jazz-rockowo-fusionowo… Mamy tu tak naprawdę wszystko. Zachęcam do odsłuchania. Płyta jest zatytułowana „Jazz, Rock i Święty Spokój”. Jest dostępna na Spotify. Jest też do nabycia.
A więc 21 października – Legionowo. Później 27 października – Klub Stodoła, Warszawa.
Koncert z okazji Festiwalu Jazz Jamboree. Będzie też dzień poświęcony twórczości mojego taty – czyli znowu Krzysztof Ścierański. Będę występował jako element w Laboratorium oraz kwartetu Krzysztofa Ścierańskiego – znowu użyłem tego słowa… Element 🙂
Zapraszam na te imprezy. Będą bardziej do posłuchania, niż do potańczenia – chociaż nigdy nie wiadomo.
Jeżeli chodzi o Kwiat Jabłoni – będzie teraz bez mojego udziału.
Kwiat Jabłoni występuje w różnych formach. Teraz będzie Kwiat Jabłoni akustyczny. Będą grać w kwartecie z kontrabasem, perkusjonaliami. Będą to koncerty bardziej stonowane.
Zapraszam oczywiście na te koncerty. Będą tam bez mojego udziału – będę tam duchem.
Marcin Dubowski:
No i tu stawiamy kropkę. Wielkie dzięki, że zechciałeś wziąć udział w naszej rozmowie i zechciałeś podzielić się swoim doświadczeniem.
Marcin Ścierański: Bardzo dziękuję. Mógłbym tak jeszcze pewnie godzinami gadać o każdym temacie. Mam nadzieję, że uchwyciłem jakieś sedno tych sytuacji. Jeżeli ktokolwiek, kto czyta ten wpis, miałby ochotę porozmawiać – bardzo chętnie porozmawiam. Podzielę się spostrzeżeniami dotyczącymi świata, który nas otacza.
Marcin Dubowski:
Życzę powodzenia na przyszłych koncertach. W zwyczaju na blogu mam również życzyć „perkusyjnego osiągania”!
Marcin Ścierański: Super! Kochani słuchacze… życzę Wam pięknego dnia i zachęcam do codziennego chwytania za pałki. Gdy jest okazja – usiąść do bębna, codziennie zainspirować się czymkolwiek. Jakąś jakąś małą rzeczą, codziennie poznać nowy utwór. Bawmy się muzyką, cieszmy się. Nie bójmy się pytać i eksperymentować.